13. CZAS DOBRY, JAK KAŻDY INNY
Rak, który uratował mi życie
„Ten czas, jak każdy inny, jest bardzo dobry, jeśli wiesz, co z nim zrobić” Ralhp Waldo Emerson
Przeżyłam pierwszą chemioterapię i powoli zbliżałam się do drugiej dawki. Ten fakt sam w sobie wydawał mi się wyczynem. Po trzech tygodniach od pierwszego wlewu czułam się kiepsko, jakbym była przeziębiona – takie ogólne rozbicie, do tego lekka gorączka i towarzysząca jej migrena. Miałam jednak wrażenie, że był to raczej efekt kolejnej dawki leku hormonalnego Reseligo, niż chemioterapii, bo po jego poprzednim podaniu było podobnie. Czułam ulgę, że wreszcie przestał mnie boleć kręgosłup (może pomogły jogowe powitania słońca, które mimo bólu zaczęłam praktykować każdego poranka). Pojawił się za to ból nóg i kości, tak intensywny, że przez kilka nocy w ogóle nie spałam. Ból i bezsenność mocno wpływały na moje samopoczucie i mimo, że wtedy ciągle jeszcze byłam na lekach antydepresyjnych, ogarniało mnie przygnębienie całą tą beznadziejną sytuacją, w której się znalazłam. Nie owijając w bawełnę – miałam doła. I to głębokiego. Powtarzałam sobie, że to minie, ale zdarzały się dni, kiedy zupełnie w to nie wierzyłam.
Drugiej chemii nie bałam się już tak bardzo jak pierwszej. Wiadomo, człowiek najbardziej boi się tego, czego nie zna. Wiedziałam czego się spodziewać i jak będę się czuć. Wiedziałam już, że nie będzie aż tak strasznie, jak mówią. Również tym razem towarzyszyła mi przyjaciółka, co bardzo dodawało otuchy. Zwłaszcza, że musiałam na swoją kolej czekać bardzo długo i mocno udzielał mi się stres innych pacjentów. Uczucie “podtopienia” po białej chemii trwało tym razem pół godziny, a nie cały wieczór jak ostatnio. Po powrocie do domu udało mi się jeszcze coś zjeść i marzyłam tylko o tym, żeby zasnąć. Nic z tego. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Podobnie zresztą wyglądały kolejne dwie noce. Lekarze powiedzieli mi, że bezsenność jest normalnym objawem, bo tak działają sterydy, które się dostaje się do chemii. Nudności i inne objawy były słabsze niż po pierwszej chemii, ale jakby bardziej rozciągnięte w czasie i dłużej się utrzymywały. Mało spałam, nic mi nie smakowało i byłam tak wykończona, że przez kolejne dni większość czasu spędzałam w łóżku. Przez kilka dni po wlewie moje ciało wydzielało bardzo specyficzny, dziwny zapach. Zauważyłam to już po pierwszej chemii, ale tym razem zaczęłam się temu fenomenowi przyglądać. Dla mnie był on bardzo nieprzyjemny. Być może przed tym uciekała moja kotka. Zauważyłam natomiast, że jak tylko wychodziłam na zewnątrz, jak nigdy wcześniej ciągnęły do mnie owady. Zdarzyło mi się nawet, że pszczoła po prostu podleciała i użądliła mnie w głowę (w tym czasie nie miałam już na niej większości włosów).
Myślałam, że oszaleję od tego chorowania i leżenia w łóżku. Z wielką radością przyjęłam więc propozycję przyjaciółki, która postanowiła zabrać mnie na kilka dni na wieś. Pojechałyśmy w miejsce, gdzie w zasadzie nic nie ma i były to pierwsze wakacje w moim życiu, gdzie mogłam siedzieć (a w zasadzie przez większość czasu leżeć) i zupełnie nic nie robić. Nie musiałam o niczym myśleć i niczym się zajmować. Tylko tyle i aż tyle. Świeże powietrze, natura i piękna sierpniowa pogoda, opieka mojej przyjaciółki i jej mamy oraz zmasowane czułości dwóch kociaków, które się do nas przybłąkały, sprawiły cuda i wróciłam do domu jak nowo narodzona. Poczułam ogromy skok energii. Wydawało mi się, że góry mogę przenosić. Udało mi się sporo pozałatwiać, dosadzić kilka roślin w ogródku i trochę posprzątać. Wybrałam się na spacer po mieście (w chustce na głowie, co oczywiście wzbudzało zainteresowanie i czasem politowanie ludzi, których mijałam), spędziłam fajny dzień z moim zespołem i nawet trochę popracowałam. Zaczęłam czuć się tak dobrze, że odpuściłam sobie z dietą i regularnym jedzeniem, pofolgowałam sobie z cukrem… Skutek tego był taki, że po kilku dniach dostałam gorączki z migreną i moja super moc się skończyła. Takie skoki z jednego ekstremum do drugiego zdarzały się w czasie chemioterapii kilkukrotnie. Po przeciągających się dniach skrajnego zmęczenia, tak bardzo potrzebowałam ruchu i działania, że przy wzroście energii bardzo szybko ją zużywałam i znowu wpadałam w przemęczenie. Zupełnie nie byłam w stanie ocenić wydolności mojego organizmu.
Dwa tygodnie później tata zabrał mnie do Szaflar. Co prawda wpadł na pomysł, że wybierzemy się na termy, ale z tego, co się dowiedziałam przy chemioterapii było to absolutnie niewskazane. Spędziliśmy więc kilka dni „niecnierobiąć”, włócząc się bez celu po okolicznych pagórkach i lasach, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tak naprawdę po raz pierwszy od wielu lat spędzałam czas z tatą i dotarło wtedy do mnie jak bardzo go potrzebuję i jak bardzo za nim tęskniłam. Kiedy studiowałam i pracowałam, bardzo oddaliliśmy się od siebie, a tu los dał nam okazję, żeby po prostu pobyć razem. Po raz pierwszy zaczęliśmy dużo i szczerze rozmawiać o chorobie mamy, jak jej doświadczaliśmy, jak nam było z tym ciężko. Przez głowę przebiegła mi wtedy myśl, że moja choroba to jest w zasadzie dobry czas, że coś tu się zmienia, naprawia.
Poza tymi dwoma wyjazdami, lato z chemioterapią było dla mnie bardzo trudne i frustrujące. Panowały okropne upały i często nie byłam nawet w stanie wyjść na ogródek, przez co czułam się jeszcze gorzej. Co prawda dostawałam sporo miłych wiadomości, niemal codziennie wieczorem, po pracy, ktoś mnie odwiedzał, czasem ja wpadałam do sąsiadów, koleżanki zabierały mnie do kina, albo na spacer, ale jednak większość czasu spędzałam sama. A miałam go nagle bardzo dużo. Zdecydowanie za dużo, jak dla kogoś, kto nie lubi swojego własnego towarzystwa i nie może sobie poradzić z natłokiem myśli. Pękało mi serce, kiedy na osiedlu widziałam rodziny i pary pakujące się i wyjeżdzające na wakacje. Ja w tym samym czasie zmagałam się z dyskusjami i ustaleniami dotyczącymi rozwodu, które poszły w takim kierunku, że sąd zdecydował się wyznaczyć mediatora. Czułam się potwornie samotna i pokrzywdzona przez los i bałam się, że już zawsze tak będzie.
Pewnego dnia rozmawiając z przyjaciółką, wylałam z siebie cały potok łez i narzekań na nadmiar spędzanego samotnie czasu. – Aga, jak ja ci zazdroszczę. Nawet nie wiesz ile bym dała, żeby choć dwie godzinki móc pobyć sobie sama. A u mnie ciągle tylko dzieci, praca, zakupy, sprzątanie, mąż… W ogóle nie mam czasu dla siebie. A przecież możesz zrobić z tym czasem, cokolwiek tylko chcesz. – Jej odpowiedź dosłownie zwaliła mnie z nóg. Jak to? Ona, szczęśliwa matka i żona, której chyba nic w życiu nie brakuje, zazdrości mi? To było jak objawienie. Zrozumiałam, że został mi dany czas, o który zawsze prosiłam i z którym mogę zrobić niemal wszystko. Ileż razy myślałam, marzyłam i mówiłam, że dużo bym oddała, żeby dostać pół roku dla siebie, kiedy nie musiałabym pracować, mogłabym po prostu odpocząć i np. przeczytać wszystkie zaległe książki, albo pouczyć się czegoś, tylko dlatego, że mam na to ochotę, a nie dlatego, że muszę. Aż mnie zmroziło na myśl, że w zasadzie właśnie dostałam to, czego chciałam. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przyjąć to do wiadomości i skorzystać z okazji.
Zaczęłam czytać na potęgę, wszystko co wpadało mi w ręce. Jak po nitce do kłębka, każda książka prowadziła mnie do kolejnych, dzięki czemu odkrywałam nowych dla mnie autorów, treści i tematy. Wyszłam od tego, jak radzić sobie z rakiem i z kryzysem w życiu, poprzez naturalne metody leczenia i ajurwedę, aż wreszcie ta wielka czytelnicza podróż zawiodła mnie w rejony rozwoju osobistego i duchowego. Były takie dni, kiedy nie mogłam się podnieść z łóżka i byłam zbyt słaba, żeby czytać. Wtedy zaczęłam korzystać z bezkresnych zasobów Internetu. Słuchałam, oglądałam i przeklikiwałam to, co akurat wpadało mi w ręce: podcasty, webinary, kursy, lajwy. Byłam zachwycona tym ile wartościowych treści mogę „wyłowić” z sieci i to zupełnie za darmo, na każdy możliwy do wyobrażenia temat. Szłam za tym, co mnie interesowało, nawet jeśli było to zupełnie niepraktyczne, albo „dziwne”. Jakże inaczej smakowało zdobywanie wiedzy, nie po to, żeby coś zdać, zaliczyć, nie dlatego, że może się przydać, albo podnieść jakieś wymagane w pracy kompetencje. Kompletnie nie miało znaczenia, czy będzie to pożyteczne, czy w ogóle zdołam z tej wiedzy skorzystać. Jedynym kryterium było moje zainteresowanie.
Zauważyłam wtedy, że czytam coraz szybciej, dosłownie pochłaniam książki i artykuły, bardzo szybko przyswajam wiedzę i zaskakująco dużo z tego zapamiętuję. Byłam tym zachwycona i pozytywnie zaskoczona. Zwłaszcza, że kilka miesięcy wcześniej miałam wrażenie, że moja głowa absolutnie niczego nie ogarnia i na niczym nie potrafię się skupić. W pracy przez lata doprowadzałam do perfekcji multitasking. Skutek tego był taki, że nawet w domu nie potrafiłam od tego odpocząć i zazwyczaj robiłam kilka rzeczy naraz. Nierzadko godzinami kończyłam pracę na laptopie i mordowałam się nad rzeczami, które w ogóle mnie nie interesowały. Jednocześnie jednym okiem zerkałam na wiadomości w Internecie, drugim na te w telewizji, albo jakiś serial, a przy okazji jeszcze na gazetę. Nic dziwnego, że ciągle bolała mnie głowa. Półtora roku wcześniej, kiedy przechodziłam wypalenie zawodowe, zaczęłam się obawiać, że coś niedobrego dzieje się z moim mózgiem. Zapominałam słów, myliły mi się imiona osób, z którymi pracowałam, wszystko mi się mieszało i potrzebowałam bardzo dużo czasu, żeby nauczyć się nowych rzeczy. Pracowałam więc coraz więcej i coraz dłużej, z coraz gorszym rezultatem.
A teraz wszystko się zmieniło. Mój umysł dostał jakiegoś turbodoładowania tylko dlatego, że karmiłam go dokładnie tym, co mnie fascynowało i za czym podążała moja uwaga. Czułam, jak każdego dnia uczę się i … „rosnę”. Zdałam sobie wtedy sprawę, że skoro przez większość życia (najpierw uwięzieni w systemie edukacji, a potem często wykonując pracę, która jest daleka od naszych pasji i marzeń), uczymy się rzeczy, które w ogóle nas nie interesują i na dłuższą metę nie są nam do niczego potrzebne, to nic dziwnego, że nie jesteśmy w tym dobrzy i nie osiągamy w niczym mistrzostwa. Tymczasem ta nieplanowana przerwa od życia, którą była moja choroba, stała się doskonałą okazją do poszukiwania odpowiedzi na pytania, które zawsze mnie nurtowały, a nigdy nie znalazłam na takie refleksje czasu. Jak działa ten świat? Dlaczego tak, a nie inaczej? Kim ja w ogóle jestem? Po co jestem na tym świecie? Jakie są moje pasje? Czego tak naprawdę chcę w życiu? Dlaczego tak układa się moje życie? Zaczęłam patrzeć na mojego raka, jak na swego rodzaju prezent od losu.