7. TRAFIONY – ZATOPIONY
Rak, który uratował mi życie
Od pierwszej sekundy, kiedy dowiedziałam się, że w mojej piersi pojawił się guz i jest spore prawdopodobieństwo, że to nowotwór złośliwy, było dla mnie oczywiste, że to coś więcej, albo coś innego niż po prostu biologiczna, fizjologiczna, medyczna, czy jakkolwiek by to nazwać, po prostu choroba. Nie miałam cienia wątpliwości, że to, co właśnie dzieje się z moim ciałem, musi być jakoś powiązane z bagażem emocjonalnym pozbieranym przez całe moje dotychczasowe życie, a fakt że choroba uderzyła tak gwałtownie i rozwija się tak szybko jest efektem głębokiego szoku i stresu po mocno zaskakującym dla mnie rozstaniu, z którym mierzyłam się od kilkunastu tygodni. To po prostu nie mógł być zbieg okoliczności. Wewnętrzne przekonanie, że rak może być jakoś spowodowany moim stanem psychicznym, stało się punktem odbicia od dna, na którym niewątpliwie wtedy się znajdowałam. Pojawiła się we mnie taka refleksja, że skoro moje myśli, uczucia, przeżycia czy przekonania wpłynęły na to, że zachorowałam, to musi to działać również w drugą stronę i mogą one wpłynąć na proces leczenia i zdrowienia. Racjonalna i twardo stąpająca po ziemi część mojej natury bardzo potrzebowała wtedy zrozumieć jakie mechanizmy się za tym kryją. Coś mi podpowiadało, że jeśli mam wyzdrowieć, to wszystko musi się zmienić, nie mogę czuć się i myśleć tak, jak do tej pory. Byłam przerażona, załamana i zmęczona, ale byłam też zafascynowana tym, że właśnie doświadczam czegoś, co jest jedną z największych zagadek ludzkości i bardzo chciałam zrozumieć o co w tym chodzi.
Pod każdym względem byłam wtedy na zakręcie życia. Tak cholernie wszystko się wykoleiło, że nie miałam już siły na walkę. W głowie kłębiły mi się sprzeczne myśli i co chwilę podejmowałam inną decyzję. Czasami było mi już wszystko jedno, byłam bardzo bliska całkowitej rezygnacji z leczenia i miałam ochotę po prostu pożegnać się wreszcie z tym światem. Jednocześnie miałam takie poczucie, że mój nowotwór jest zbiorem wszystkich pozbieranych przez lata negatywnych doświadczeń i czułam, że chcę operacji i bardzo chcę, żeby ktoś go wyciął i wreszcie mnie od tego uwolnił. Niedługo przed operacją, wybrałam się na wizytę do znachora i omal nie podjęłam decyzji o odstąpieniu od leczenia. Znachor zrobił mi przedziwne badanie przy pomocy starego komputera z rosyjskim oprogramowaniem. Opowiadał, że kiedyś służyło rosyjskiej agencji kosmicznej, a teraz rzekomo skanowało moje ciało. Powiedział, że nie mam żadnego raka, trzeba wytępić żyjące w moim organizmie pasożyty i mam nie dać się pokroić. Fakt faktem, że wspomniał też o kilku innych moich dolegliwościach, o których nie miał skąd wiedzieć. Nie zgadzało się tylko jedno. Ja czułam, że mam raka. Czułam, że on tam jest. Czułam, jak pozbawia mnie życia i energii. Znachor był jednak tak przekonujący, że wiele dni walczyłam ze sobą po swoistym kilkugodzinnym praniu mózgu, którego wtedy doświadczyłam. Historie o spiskach zachodniej medycyny i o tym, że na wschodzie leczy się ludzi tak, jak należy, bardzo do mnie przemawiały i doskonale trafiały w moje zainteresowania medycyną naturalną. Przy okazji poznałam też kilkadziesiąt różnych teorii i alternatywnych terapii jak np. wlewy z witaminy C czy leczenie sodą, boraksem, amigdaliną i innymi substancjami, o których wcześniej nawet nie słyszałam. W ramach przemyśleń nad zaleceniami znachora przestudiowałam zawartość internetu i obejrzałam ogromną ilość filmików na YouTubie. W mojej głowie kotłowały się sprzeczne ze sobą porady mniej i bardziej znanych guru od raka, najbardziej aktywnych pacjentek forów onkologicznych, portali sponsorowanych przez firmy medyczne i farmaceutyczne i oczywiście całej masy ludzi, którzy znali kogoś kto…
W pewnym momencie postanowiłam odciąć się od tej przytłaczającej powodzi informacji i zapytałam sama siebie co podpowiada mi intuicja. A intuicja bardzo mocno sugerowała mi, że rak to jest choroba mająca silne podłoże psychiczne czy też emocjonalne, głęboko powiązane z nagromadzonymi w ciele traumami i że można wyleczyć się bez pomocy tradycyjnej medycyny. Jednocześnie podpowiadała, że jestem w tak złej kondycji fizycznej i psychicznej oraz w tak trudnej sytuacji życiowej, że na tym etapie nie jestem w stanie sama się z tym zmierzyć. Ponieważ nie miałam już wtedy właściwie nic do stracenia, postanowiłam podejść do tego co mnie spotkało z ciekawością i otwartością, potraktować to doświadczenie jako eksperyment, całkowicie się temu poddać i pokornie zaakceptować to, co się ze mną dzieje i co proponują mi lekarze. Podeszłam do choroby i leczenia z ciekawością, obserwując jak działa system walki z rakiem, ale jednocześnie dalej szukałam klucza. Byłam już po operacji i w trakcie chemioterapii, kiedy koleżanka podrzuciła mi fragment książki Patricka Obissiera „Zrozum swoje choroby. Dekodowanie biologiczne”, w którym znalazłam potwierdzenie tego, co podpowiadała mi intuicja. Od tego tekstu zaczęły się duże zmiany w moim myśleniu, rozumieniu raka i procesie wracania do zdrowia, więc przytaczam go tutaj w całości:
„Noworodki ssaków nie są w stanie odżywiać się same, są zależne od matek, których piersi dostarczają im pod nos strawne pożywienie. Piersi zapewniają potomstwu bezpieczeństwo i mają uchronić je przed głodem, mają zoptymalizować szanse na przeżycie i wzrost. Łatwo wywnioskować, że choroby piersi są spowodowane konfliktami, w których kluczowym problemem będzie zapewnienie ochrony i bezpieczeństwa. Jaki inny narząd mógłby to symbolicznie kompensować, jeśli nie piersi?
Kiedy wobec przeciwności losu kobiecie (rzadziej mężczyźnie) nie udaje się dostatecznie szybko ochronić lub zabezpieczyć tego, na czym jej zależy (np. dziecka, relacji, „gniazda”, ukochanego zwierzęcia domowego, rodzica w podeszłym wieku, będącego w jej odczuciu jak dziecko) – lub nie czuje się bezpiecznie jako matka – któraś z jej piersi może wykazać anomalie i stan chorobowy.
Jeśli nie udało się kobiecie w satysfakcjonujący sposób rozwiązać wewnętrznego konfliktu jakim była silna potrzeba wsparcia kogoś ze swojego gniazda – jeden z jej organów stara się rozwiązać ten problem.
Rak gruczołu sutkowego powstaje wskutek odczuć związanych z zagrożeniem „gniazda”. Gniazdem może być ognisko domowe, ludzie, którym kobieta matkuje – małżonek, dziecko, przyjaciele dziecka, rodzice. Kobieta, która odziedziczyła ten program może rozwinąć raka piersi także na skutek zerwania związku i utracenia nadziei na „założenie swojego gniazda” (na męża, na dzieci). Oczywiście sytuacja kobiety może być w każdym przypadku trochę inna i zależy od rzeczywistości, w jakiej osoba tkwi. Także to, jak kobieta tę sytuację odbiera i jakie ma co do niej odczucia, może mieć różne zabarwienie, odcienie i niuanse. Jednak 100% procent gruczolakoraków lewej piersi u kobiet praworęcznych wiąże się z konfliktem „gniazda”. Kiedy znajdujące się w pobliżu węzły chłonne także wykazują anomalie – możliwe, że osoba przeżywa dodatkowo konflikt o treści „nie jestem w stanie obronić siebie, albo przedmiotu swojej miłości przed atakiem” (rzeczywistym lub zdarzeniem przeżytym jako atak).
Wyzdrowienie na dobre wymaga: zwierzenia się komuś z głębokiego cierpienia, sprawienia, że zostanie ono wysłuchane, a szczególnie zadbania, by zagrożenie nigdy się nie powtórzyło. Dlatego terapeuta, gdy już odnajdzie i uświadomi chorej DHS, będzie mobilizował ją do kroków naprzód, znalezienia w sobie zasobów, dzięki którym w przyszłości uniknie ponownego przeżywania takiego cierpienia. To cena, jaką płaci się za powstrzymanie nawrotu choroby.”
Od kiedy zachorowałam, poznałam wiele kobiet zmagających się z rakiem piersi. Od wielu z nich usłyszałam historie, które wpisują się w scenariusz poczucia braku ochrony i bezpieczeństwa swojego, lub kogoś im bliskiego. Wielu kobietom chorym na raka piersi, które poznałam towarzyszyły ogromne, często irracjonalne i niezrozumiałe dla nich lęki. Zaobserwowałam też częsty u chorych kobiet syndrom matki-Polki. Były to cudowne, ciepłe i troskliwe kobiety, które z oddaniem dbały o całe swoje otoczenie i poświęcały się bliskim, ale zupełnie zapominały o sobie. Ciągle potrzebowały coś komuś udowadniać i nigdy nie czuły się wystarczająco dobre. U wszystkich chorych kobiet, z którymi poznałam się bliżej i miałam okazje do długich rozmów, udało się dokopać do jakiejś przeszłej lub niedawnej traumy. Te rozmowy nie miały charakteru badań, więc nie mogłabym tego udowodnić, ale z opowieści które słyszałam i z tego na ile już byłam w stanie zrozumieć sama siebie, wyłaniał mi się dość spójny profil psychologiczny. Tak jakby chorowały kobiety o pewnych konkretnych cechach charakteru.
Za tymi obserwacjami podążyły moje dalsze poszukiwania i wkrótce znalazłam potwierdzenie w książce doktora Davida Servana-Schreibera „Antyrak”, który przytacza wyniki badań Lydii Temoshok i Andrew Kneiera z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zidentyfikowali oni tzw. typ emocjonalnej osobowości rakowej C (w odróżnieniu np. od typu osobowości A – niecierpliwych i gniewnych sercowców). W tej grupie znaleźli się pacjenci, którzy z różnych powodów już od dziecka wykształcili w sobie poczucie słabości i niskie poczucie własnej wartości. Aby zdobyć miłość i uznanie otoczenia starali się spełniać oczekiwania, zamiast podążać za swoimi naturalnymi predyspozycjami. Tłumili gniew, unikali konfliktów, odsuwali na bok swoje potrzeby i aspiracje, z czasem stając się coraz bardziej mili, uczynni i chętni do pomocy. Tacy ludzie, aby zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa często obsesyjnie inwestują w jeden aspekt swojego życia – karierę zawodową, małżeństwo albo dzieci. Kiedy jednak coś zaczyna się w tej inwestycji rozsypywać, coś z niej tracą (mogą to być niepowodzenia, albo zmiany zawodowe i życiowe np. usamodzielnienie się dzieci, utrata pracy, przejście na emeryturę), dziecięcy żal powraca, ale ze wzmocnioną siłą. Pojawia się wtórna trauma, która niesie ze sobą poczucie opuszczenia, bezradności i rozpacz. Doktor Servan-Schreiber przytacza tu znane z gry w statki określenie „trafiony-zatopiony”: „Pierwsza rana, ta z dzieciństwa, jest głęboka, lecz można dać sobie z nią radę. Gdy jednak następuje drugie trafienie, dokładnie w to samo miejsce, cała konstrukcja psychologiczna i fizyczna może runąć”.
To, co mi się przydarzyło było modelowym przykładem takiego właśnie wstrząsu wtórnego. Jednym z najwcześniejszych moich wspomnień z dzieciństwa jest wypowiedziane przez moją ukochaną babcię zdanie. Coś w rodzaju „Twoi rodzice chyba bardziej kochają twojego braciszka niż ciebie”. Pamiętam, że jako małe dziecko bardzo to przeżyłam i moi rodzice mieli ze mną z tego powodu sporo kłopotów. Teraz myślę, że to głupie zdanie prawdopodobnie wpłynęło na całe moje życie, na to jak siebie postrzegałam i na to, jak zawsze musiałam coś sobie i wszystkim innym udowodnić, pokazać, że jestem wystarczająco dobra. Może dlatego kiedy mój mąż postanowił się ze mną rozstać i jako jeden z argumentów usłyszałam, że nie jestem wystarczająco jakaś tam, moja gra w statki zakończyła się gwałtownym zatopieniem.