9. HISTORIE RODZINNE
Rak, który uratował mi życie
Trudno nie zauważyć, że są rodziny jakby „naznaczone” rakiem, w których ta choroba się powtarza z pokolenia na pokolenie. W przypadku raka piersi informacja o tym, że chorowała babcia, matka, siostra, albo inne kobiety z rodziny jest jednym z największych czynników ryzyka. Rzeczywiście wiele amazonek, które znam opowiadało mi o tym, że rak piersi (czasami połączony też z rakiem jajnika) odebrał im mamę, a często dotykał także innych kobiet z ich rodziny. Nauka chętnie tłumaczy to dziedziczeniem genów odpowiedzialnych za tą chorobę, a kobietom coraz częściej doradza się praktyczne mastektomie i usuwanie jajników. Nie da się zaprzeczyć temu, że chorują kobiety w tej samej rodzinie i coś musi te przypadki zachorowań łączyć. Mnie jednak teoria genów nie przekonuje, zwłaszcza kiedy pomyslę, że chorowałam i ja i moja mama, a u żadnej z nas nie zidentyfikowano uszkodzenia genów.
Mogę dziś zaryzykować stwierdzenie, że kiedy w moim życiu nastąpiło całe to trzęsienie ziemi, bardziej niż rakiem byłam zdruzgotana faktem, że będę się rozwodzić i to na dodatek drugi raz w życiu. Nie chciałam się na to zgodzić. Długo nie byłam w stanie tego zaakceptować, nie potrafiłam pojąc dlaczego, przy moim systemie wartości i moich poglądach, coś takiego mogło mnie spotkać. Jeden rozwód – można w życiu popełnić błąd, można się pomylić, ale dwa? To już jakaś patologia. Osądzałam się bardzo surowo, a moje poczucie własnej wartości zanurkowało poniżej jakiegokolwiek poziomu. Dlatego kiedy wreszcie dotarło do mnie, że nic już nie mogę zrobić, że to się dzieje i że się nie odstanie, bardzo potrzebowałam zrozumieć co tak naprawdę wydarzyło się w moim życiu i dlaczego. To był główny powód dla którego zdecydowałam się na psychoterapię. Pootwierała mi ona sporo wątków, pokazała pewne mechanizmy, ale ciągle czegoś mi w całej tej mojej historii brakowało. Czułam, że potrzebuję sięgnąć głębiej, dalej.
Kolejny raz odpowiedzi przyszły przez przypadek – link, który ktoś znajomy wrzucił na Facebooka. Jak po nitce do kłębka doprowadził mnie on do strony na FB, a później do bloga (linki w komentarzu pod tym postem) o ustawieniach systemowych wg. metody Berta Hellingera, który fundamentalnie zmienił mój sposób myślenia o związkach, relacjach, motywacjach i w ogóle o logice ludzkiego działania. To, co tam przeczytałam na nowo opowiedziało mi historię mojej rodziny, moją własną i dwóch najważniejszych związków mojego życia. Kiedy skończyłam lekturę wszystkich postów wiedziałam już, że bardzo chcę tego doświadczyć i to tylko kwestia czasu kiedy na swoje własne ustawienie się zdecyduję. O ustawieniach systemowych Berta Hellingera wiedziałam od dawna i od wielu lat coś mnie do tej metody ciągnęło. Byłam jej ciekawa i miałam ochotę kiedyś spróbować. Nie miałam jednak odwagi i wystarczającej motywacji, bo opisy, na które trafiałam brzmiały dla mnie trochę jak egzorcyzmy, albo wywoływanie duchów. Mierzenie się ze śmiertelną chorobą ma jednak tą zaletę, że człowiek otwiera się na możliwości, na które w normalnych warunkach nigdy by się nie zdecydował. Przekroczenie pewnej granicy rozpaczy i desperacji zmienia perspektywę, daje dystans do tego, co zdroworozsądkowe i odwagę do odkrywania nowych, nieznanych lądów.
Metoda ustawień systemowych jest stosunkowo nowa, uważana za kontrowersyjną i nieuznawana przez klasyczną, akademicką psychologię. Jej twórca Bert Hellinger studiował filozofię, teologię i pedagogikę. Zgłębiał też wiedzę z dziedziny psychologii (m.in psychoanalizę i terapię Gestalt). 25 lat spędził w zakonie, w tym 16 na misji u Zulusów. Tam zetknął się z niezwykłą kulturą i relacjami społecznymi opartymi na pełnych szacunku relacjach z rodzicami i przodkami. Wszystkie te doświadczenia sprawiły, że porzucił zakon i poświęcił się pracy nad swoją własną, rewolucyjną metodą ustawień rodzin. Metoda ta jest negatywnie oceniana przez Kościół Katolicki i wiele „poważnych” instytucji jako pozbawiona dowodów naukowych i rzekomo ocierająca się o okultyzm i ezoterykę. Moje zdanie jest takie, że wszystko czego nie rozumiemy albo nie potrafimy naukowo udowodnić powoduje strach i jest na wszelki wypadek zwalczane, dopóki jakiś czas później nauka nie znajduje odpowiednich narzędzi, żeby to wyjaśnić. Fakty są takie, że metoda ustawień systemowych jest coraz częściej stosowana w pracy terapeutycznej i to nie tylko w terapii indywidualnych osób, ale też w rozwiązywaniu konfliktów i szerokiej gamy problemów w grupach społecznych (w biznesie, szkołach, organizacjach).
Każdy opis tego, jak wygląda ustawienie systemowe będzie uproszczeniem. Nie jest łatwo wyobrazić sobie i zrozumieć, jak to działa, dopóki samemu się takiego ustawienia nie doświadczy. W sieci dostępne są nagrania video z sesji Berta Hellingera, ale moim zdaniem są nudne i mało zrozumiałe dla osób, które w warsztacie ustawień osobiście nie uczestniczyły. Chciałabym opowiedzieć jak moje własne ustawienie wyglądało, co się tam wydarzyło i czego się dowiedziałam, bo bardzo wiąże się to z moją chorobą. Ponieważ jednak dotyczy ono nie tylko mnie, ale także mojej rodziny i osób, z którymi byłam w ważnych dla mnie związkach oraz relacji między bliskimi i ważnymi dla mnie osobami, na razie nie czuję się uprawniona do tego, żeby opisywać co zobaczyłam i czego doświadczyłam. Mogę jednak z całą stanowczością powiedzieć, że to, co ustawienie mi pokazało, znajduje potwierdzenie w strzępach zdań, które słyszałam w dzieciństwie (przede wszystkim od mamy) i bardzo dużo mi wyjaśniło jeśli chodzi o moje własne i istniejące w różnych pokoleniach mojej rodziny relacje. Co więcej przy okazji pokazało skąd się wziął rak u mojej mamy i zupełnie niespodziewanie przyniosło podpowiedzi dlaczego do tej pory nie mam dzieci. Pojawiły się też pewne elementy, które bardzo kłóciły się z moimi wspomnieniami czy wyobrażeniami. Kiedy terapeuta tłumaczył mi, co się właśnie odsłania i co to oznacza, nie chciałam się z nim zgodzić. Mówiłam, że to niemożliwe, bo pewnie sytuacje pamiętałam lub rozumiałam zupełnie inaczej niż pokazywało to ustawienie. Po powrocie do domu poczułam jednak przemożną potrzebę przejrzenia starych rodzinnych fotografii i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, znalazłam na nich potwierdzenie tego, z czym w czasie warsztatu nie chciałam się zgodzić. Zrozumiałam wtedy fenomen fałszywych wspomnień, które sami sobie wmawiamy, albo ktoś nam wmawia oraz siłę ich oddziaływania.
W dużym skrócie i uproszczeniu ustawienie systemowe polega na tym, że grupa osób stawiana jest w rolach reprezentantów członków rodziny osoby, której to ustawienie dotyczy. I choć bardzo trudno to wyjaśnić i zrozumieć, po chwili coś zaczyna się z nimi i między nimi dziać. Przychodzą im do głowy jakieś myśli, zdania, uczucia, odczucia, zachowania, impulsy, potrzeba wykonania pewnych ruchów. Ja sama występując jako reprezentant w kilku ustawieniach doświadczyłam, że potrzebuję się nagle położyć, od kogoś odwrócić wzrok, od kogoś uciec, albo kogoś miałam ochotę popchnąć lub przytulić. Doświadczyłam smutku, płaczu, złości, ale też bardzo pozytywnych uczuć jak czułość, współczucie itp. Jednym z najbardziej niesamowitych doświadczeń dla mnie było odczuwanie mocnego bólu brzucha, kiedy reprezentowałam kobietę, która jak się potem okazało straciła dziecko.
Cały ten ruch, doznania i emocje wychodzą z pola, które połączone jest z ciałem (a może i umysłem?) osoby, dla której to ustawienie się odbywa. Samo zjawisko reprezentacji polega na ukazywaniu istniejących, zapisanych w polu danej osoby zależności poprzez odczucia i reakcje, które są niespodziewane i zaskakujące nawet samych reprezentantów, którzy biorą w tym udział. Ale czym jest to pole i skąd się to wszystko bierze? Angielski fizyk i biolog Ruper Sheldrake stworzył teorie wg. której dziedziczymy nie tylko przez DNA, ale także przez tzw. pole morfogenetyczne. Pole takie ma wpływ na zachowanie żywych organizmów i ich interakcje z innymi organizmami żywymi. Zdaniem Shaledrake’a w polu te same procesy się powtarzają i samo z siebie nie może się ono zmienić. Do tego potrzebna jest interwencja z zewnątrz. Oczywiście jest to teoria, która nie doczekała się oficjalnego potwierdzenia naukowego.
Na potrzeby zrozumienia ustawień systemowych można powiedzieć, że dziedziczymy na poziomie ciała, umysłu i ducha. Jesteśmy ściśle powiązani i pozostajemy w jednym polu z członkami naszego systemu rodzinnego, żywymi i umarłymi, a także osobami, które z różnych powodów zostały do tego systemu przyłączone (np. byli partnerzy, kochankowie, ofiary zbrodni popełnionych przez członków rodziny). System rządzi się kilkoma podstawowymi zasadami. Przede wszystkim wszyscy mają równe prawo do niego przynależeć. Niezależnie od wszystkiego, niezależnie od tego jak członkowie systemu żyli i co zrobili, czy byli ludźmi dobrymi, czy złymi w kategoriach moralnych, nie można z systemu nikogo usunąć, zapomnieć, pominąć, bo będzie to miało wpływ na pozostałych jego członków. Nie ma lepszych i gorszych, a ci którzy byli w systemie wcześniej mają pierwszeństwo przed tymi, którzy pojawili się w nim później. Jeśli te reguły zostaną złamane system będzie dążył do przywrócenia równowagi i to zadanie przypadnie kolejnym pokoleniom. Tak pojawia się uwikłanie, przejęcie cudzego losu.
Głównym źródłem uwikłania jest szeroko rozumiane wykluczenie – jeśli się o kimś nie pamięta, pomija, ukrywa, zapomina, udaje, że go nie było, przeklina, wyłącza, utajnia itd. W wielu rodzinach istnieje takie tabu, coś co gdzieś tam podskórnie się wyczuwa, co jest głęboko w rodzinnych losach zapisane. A w Polsce, po tym wszystkim co wydarzyło się w czasie wojny, czego doświadczyli nasi dziadkowie i pradziadkowie, jest szczególnie dużo bolesnych doświadczeń, traum, trudnych, dramatycznych, a czasem wstydliwych historii. Nasi przodkowie doświadczali obozów, przesiedleń, lęku i zagrożenia życia swojego oraz najbliższych, musieli podejmować niewyobrażalne dla nas, często moralnie niejednoznaczne decyzje. Czasem wypływa to w strzępach rozmów czy wspomnień, ale nikt o tym nie mówi. Czasem nikt już nie wie i nie pamięta, a jednak ma to dewastujący wpływ na psychikę kolejnych pokoleń.
Wskutek uwikłania osoby w kolejnych pokoleniach mogą mniej lub bardziej świadomie za kimś podążać, powtarzać jego los (np. podążać w śmierć za rodzeństwem, które się nie narodziło, albo nie przeżyło lub za wcześnie zamarłym rodzicem). Może pojawić się mechanizm pokuty, wyrównania za czyjeś winy przy pomocy cierpienia, choroby, niepowodzenia. Czy nam się to podoba, czy nie nosimy w sobie losy członków naszego systemu rodzinnego, także tych zmarłych, zapomnianych i odrzuconych. Nieświadomie powtarzamy ich losy, historie, działania i sposoby postępowania. Czasami mamy wrażenie, że co byśmy nie zrobili, jak bardzo byśmy nie starali się pewne rzeczy w naszym życiu zmienić, ciągle kończy się tak samo, ciągle powtarzamy te same schematy.
Uzdrowienie tego mechanizmu może nastąpić poprzez dostrzeżenie tego, kto został wykluczony, przywrócenie problemu tam, gdzie się pojawił, akceptację, zrozumienie i wybaczenie. Wybaczenie niezależnie od wszystkiego, bo ludzie popełniają wiele błędów, sami tkwią w swoich wcześniejszych uwikłaniach, ich działania często wynikają ze strachu, lęku, z nieświadomości. Celem ustawienia zawsze jest pojednanie wykluczonej osoby z członkami rodziny, ujawnienie tych zależności, przyjęcie ich, przepracowanie i zaakceptowanie tak, aby uwikłanie rozplatać i zakończyć powtarzający się wzorzec. Uzdrowienie zawsze przychodzi przez miłość.
Ustawienia systemowe dużo wyjaśniają jeśli chodzi o związki i relacje, ale dają też odpowiedzi dotyczące chorób, w tym nowotworów. Choroba nie dotyczy tylko ciała. Jest oznaką zaburzenia porządku, zakłócenia harmonii, zarówno na poziomie biologicznym, jak i duchowym. Ujawnia się przez ciało, ale jej źródeł i podstawowych przyczyn trzeba szukać gdzie indziej, dalej i głębiej. Ciało mówi do nas tak, jak potrafi, porozumiewając się językiem bólu i kodem choroby, żeby przekazać coś dla nas ważnego. Najwyraźniej objawia się to w przypadku chorób psychosomatycznych, ale można to zaobserwować nawet w przypadku bólu przy drobnych schorzeniach, o ile tylko nie przytępimy go od razu tabletkami przeciwbólowymi.
Bert Hellinger pięknie mówi, że choroby powstają z miłości i dlatego tylko miłością mogą zostać uleczone. Jego zdaniem ciężka choroba ma źródło w trudnych losach rodziny. To tak jakby nieuświadomione przekonanie, że jeśli ktoś z członów rodziny cierpiał, to kolejne pokolenia nie mają prawa do szczęścia i pomyślności. Żeby dzielić z te losy z członkami tego samego systemu rodzinnego, bierzemy na siebie część ich cierpienia, ich winy i to może manifestować się w naszym ciele w formie choroby. Powtarzamy ich los, idziemy za nimi, w cierpienie, chorobę i śmierć, bo potrzeba przynależności jest jedną z najbardziej pierwotnych potrzeb człowieka, a bez rodziny jesteśmy jak drzewa bez korzeni. Możemy uciekać, wyjeżdżać, emigrować, odcinać się, ale rodzina i relacje z jej członkami są w nas znacznie głębiej niż to sobie uświadamiamy.
Nowotwory mają przypominać o kimś, kto z systemu został wykluczony. Informacja ta chce być zauważona, przyjęta i zaakceptowana. Hellinger w trakcie swojej pracy z osobami chorymi na nowotwory zetknął się z sytuacjami w których jeśli polecał pacjentom uwagę, akceptację i otwarcie się na komunikat płynący z guza – choroba cofała się. Jeśli zaś polecał postawę sprzeciwu i walki z guzem, choroba atakowała jeszcze mocniej. Ta akurat koncepcja jest mi bardzo bliska, bo jeszcze zanim poznałam nowotworowe teorie Hellingera, ciągle przychodziły mi do głowy takie myśli, że z rakiem nie powinno się walczyć, tylko najpierw trzeba go zaakceptować, ze skupieniem i uwagą pochylić się nad nim, wsłuchać w siebie i dostrzec to, co ta choroba chce mi powiedzieć. Nie bardzo wiem skąd mi się to brało, ale było intuicyjne i bardzo silne. Myślę, że cała ta propaganda walki z rakiem, wpędzanie ludzi w stan wojny z ich własnym ciałem, skupienie tylko i wyłącznie na tym, żeby wyciąć, usunąć, zbombardować chemioterapią i naświetleniami, bez szukania głębokich przyczyn, jest tym co sprawia, że rak często okazuje się nieuleczalny.
Nowotwór miałby się łączyć z niezrealizowanym uszanowaniem rodzica. Hellinger mówił, że ustawiając chore na nowotwory kobiety szczególnie często widział, że są niepogodzone z matką, albo że nie miały z nią więzi. Dostrzegł też taką prawidłowość, że jeśli któraś kobieta w rodzinie dokonała aborcji, lub straciła albo oddała dziecko, kolejne pokolenia kobiet (córki i wnuczki) mogą nieść poczucie winy i może się to przejawiać w postaci choroby. Twierdził też, że w systemie jest zgoda na chorobę dziecka, na to, że przejmie ono część cierpienia, niejako poświęci się za swoich rodziców. Uwikłanie i choroba jest tu jakby odpowiednikiem dziecięcej miłości, lojalności wobec rodziny i chęci podążenia za pozostałymi. Dzieci przecież chcą być takie jak rodzice. Można natknąć się na przykłady wyleczenie nowotworów u małych dzieci poprzez rozwiązanie uwikłań ich rodziców.
Niezależnie od tego czy w to wierzę, czy nie, czy rozumiem czy nie, ustawienie systemowe było jednym z najintensywniejszych i najciekawszych doświadczeń mojego życia, naprawdę dużo mi wyjaśniło i oceniam je jako jednoznacznie pozytywne. Tak wiele mi pokazało, tak bardzo poruszyło moje serce, moje ciało i umysł, że prawie całe kolejne dwa dni po warsztacie spędziłam w łóżku, dochodząc do siebie i przepracowując sobie to wszystko, co zobaczyłam i poczułam. Ale kiedy już to przerobiłam i przemyślałam, poczułam się jakby ktoś wreszcie odpiął ode mnie wielki ciężar, jakby wiele rzeczy wracało na swoje miejsce. Poczułam się wolna.