3. JAKA PIĘKNA KATASTROFA
Rak, który uratował mi życie
– Panie doktorze, od kiedy ja to mam? Od kiedy jestem chora?
– Biorąc pod uwagę rozmiar guza, od co najmniej pięciu lat.
Kiedy pojawiła się diagnoza, w pierwszej chwili byłam bardzo zaskoczona. Regularnie się badałam, nie miałam żadnych objawów, dobrze się odżywiałam, dbałam o siebie. Co więcej, właśnie wtedy, kiedy rak rozhulał się w moim ciele na dobre, funkcjonowałam na pełnych obrotach. Intensywnie ćwiczyłam, sporo jeździłam na nartach, czasami jeździłam do pracy kilkanaście kilometrów na rowerze. Po pierwszym szoku związanym z czekającym mnie rozwodem, rzuciłam się w wir pracy i intensywnego życia towarzyskiego. Mój kalendarz był wypełniony, jak nigdy wcześniej. Gdyby nie to, że schudłam 10 kg w ciągu niecałych 4 miesięcy, w ogóle nie widziałabym potrzeby przyglądania się swojemu zdrowiu. Byłam pewna, że to skutek stresu spowodowanego radykalnymi zmianami w moim życiu i przejścia na dietę w większości wegetariańską. Zresztą kiedy tak chudłam, słyszałam bardzo dużo komplementów, co jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że mam się dobrze. Na szczęście na mojej drodze stanęła osoba, która prosto z mostu powiedziała mi, że wyglądam, jakbym była chora i zasiała niepokój w mojej głowie Drugim aniołem stróżem w tamtym czasie był mój internista, z którym z różnych powodów byłam w kontakcie od stycznia, więc miał okazję mnie obserwować. W kwietniu poprosiłam o skierowanie na rutynowe badania krwi, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko jest ok. Pan doktor był na tyle uważny na to, co się ze mną działo, że wyszłam z gabinetu z plikiem skierowań na pełny pakiet badań. Wszystko, co było dla mnie dostępne w ramach pakietu pracowniczego.
Co takiego działo się przez ostatnie lata i czy naprawdę rak nie dawał objawów? Dzisiaj widzę wyraźnie to, co do choroby mnie przybliżyło i to, jak wiele miesięcy wcześniej zaczęła się ona w moim życiu objawiać. Moje własne doświadczenia, rozmowy z lekarzami, ogromna ilość książek i badań, do których dotarłam oraz rozmowy z innymi pacjentkami doprowadziły mnie do zidentyfikowania serii czynników, które mają wpływ na rozwój raka piersi (na innych rakach się nie znam). Każdy z nich z osobna pewnie do choroby nie doprowadzi, ale ich kumulacja jest dla organizmu zabójcza. O każdym z nich będę chciała napisać bardziej szczegółowo, więc na razie ograniczę się tylko do ich wymienienia. Moja lista jest troszkę inna od tego, co można znaleźć w szerzej dostępnych publikacjach poświęconych tej tematyce:
- brak równowagi na poziomie ciała, umysłu i ducha
- „osobowość rakowa”
- nieprzepracowane traumy i wyparcia skutkujące odkładaniem się blokad w ciele
- długotrwały, permanentny stres i zbyt duże tempo życia, połączone z brakiem regularnego odpoczynku i relaksu
- nieregularny, „rozchwiany” tryb życia oraz za mało umiarkowanego, ale regularnego ruchu
- mięso i nabiał (białka zwierzęce, w szczególności kazeina)
- zły stan systemu immunologicznego (niski poziom odporności)
- syntetyczne hormony – antykoncepcja i leki mające wspomagać zajście w ciążę
- historie rodzinne, pamięć genetyczna (to coś innego niż mutacje genów, o których tak dużo się mówi i pisze; ani u mnie, ani u mojej mamy badania nie wykazały mutacji genu BRCA1 i BRCA2, więc nie będę tego tematu poruszać)
Wiele wyników badań wskazuje na to, że brak odpowiednio wczesnego zajścia w ciążę i karmienia piersią zwiększa ryzyko zachorowania na raka piersi. Po moich doświadczeniach jestem przekonana, że myli się tu skutek z przyczyną. Myślę, że nie choruje się na raka piersi z powodu braku ciąży, lecz kobiety nie mogą zajść w ciążę i chorują na raka piersi z tych samych powodów – zaburzenia równowagi (homeostazy), przede wszystkim hormonalnej (ale nie tylko), a także związanych z nieprzepracowanymi traumami blokad w ciele. Dziś uważam, że u mnie był to jeden z pierwszych i najważniejszych objawów. Lekarze nigdy nie znaleźli żadnych medycznych przyczyn, dla których ciągle jeszcze nie zostałam mamą. Za to na wszelki wypadek dostałam „leczenie” hormonalne, po którym mój organizm kompletnie zwariował.
Od kilku lat stale obniżała mi się odporność. W sezonie jesienno-zimowym 2016/2017 chorowałam pięć razy. Za każdym razem starałam się szybko dojść do siebie i jak najszybciej wrócić do pracy. Skutek był taki, że po kilku tygodniach sytuacja się powtarzała, aż 41 stopni gorączki zmusiło mnie wreszcie do spędzenia 2 tygodni w łóżku. Przez ostatnie 2-3 lata mocno przytyłam i cierpiałam na potworne migreny. Po „leczeniu” hormonalnym ich częstotliwość zwiększyła się tak, że trudno to było wytrzymać . Potem dołączyła bezsenność – najpierw problemy z zasypianiem, potem wielokrotne wybudzanie się w nocy i nad ranem. Doszło do tego, że spałam po 3-4 godziny na dobę, nawet jeśli akurat nie miałam jakichś szczególnych stresów. Moja dieta zaczęła wtedy mocno szybować w kierunku mięsa i cukru. Cały czas miałam apetyt na wołowinę. Steki, burgery i tatar stały się moimi ulubionymi przysmakami. Jadłam nieprawdopodobne ilości cukru (często z kawą). Ciągle było mi mało. Łudziłam się, że mi nie zaszkodzi, bo najczęściej były to domowe wypieki, albo produkty dobrej jakości (namiętnie sprawdzałam etykiety). To był czas intensywnego chodzenia po restauracjach i zachwytów kulinarnych. Dziś nie mogę uwierzyć w to, jak bardzo mnie ciągnęło do cukru i mięsa i ile potrafiłam ich zjeść. Nigdy nie zapomnę, jak w listopadzie 2017 poczułam nagle dziwny impuls, że coś jest nie tak i że powinnam spróbować przejść na dietę wegetariańską. Ja, która zawsze uważałam wegetarian za (w najlepszym przypadku) nieszkodliwych wariatów, a siebie samą za niereformowalnego mięsożercę. Jednak najważniejszym objawem był obezwładniający spadek energii. Od dłuższego czasu czułam się tak, jakby coś ze mnie wysysało całe życie, jakby coś zatrzymywało we mnie cały ruch, blokowało przepływ energii. Na nic nie miałam siły, ani ochoty – czasami myślałam, że to depresja. Dziś widzę i rozumiem jak bardzo byłam obolała, zmęczona i nieszczęśliwa. Jak bardzo byłam chora.
Podobno każdy z nas, każda zdrowa osoba, nosi w sobie komórki nowotworowe. Powstają cały czas i większość ludzi nawet nie ma pojęcia, że ich ciało na bieżąco, sprawnie sobie z nimi radzi. Czasami jednak doprowadzamy własny układ odpornościowy na skraj możliwości i fundujemy sobie sami więcej, niż nasze ciało jest w stanie wyleczyć. Jeśli do tego dołączą niesprzyjające okoliczności, choroba może uderzyć gwałtownie i „niespodziewanie”. Jedna z koleżanek, które wspierały mnie w czasie leczenia, napisała mi kiedyś, że z rakiem to chyba jest tak, jak z katastrofą lotniczą. W trakcie wielu lotów zdarzają się błędy i usterki, czasem nawet bardzo poważne, ale zazwyczaj udaje się im jakoś zaradzić. Czasami jednak ich nagromadzenie w kombinacji z niesprzyjającymi okolicznościami i kiepską pogodą osiąga punkt krytyczny. I wtedy następuje katastrofa.