2. JUŻ SIĘ NIE BOJĘ CIEMNOŚCI
Rak, który uratował mi życie
Za każdym razem, kiedy wchodzę do przychodni krakowskiego Centrum Onkologii czuję wszechobecny strach. Widzę wielu skulonych na krzesłach ludzi, którzy siedzą w kolejce czekając na wyrok. Taki obrazek nam wmówiono: rak to wyrok. Jest coś porażającego w szeroko otwartych oczach bojących się ludzi. To samo spojrzenie, podobny wyraz twarzy jak u ofiar wojny, które można zobaczyć na czarno-białych zdjęciach z najbardziej okrutnego okresu XX wieku. Ten strach jest niemal fizycznie odczuwalny, gęsty i lepki unosi się w powietrzu. Gdy idę korytarzami centrum i przeciskam się przez niekończący się, falujący tłum pacjentów, niejednokrotnie przychodzą mi do głowy skojarzenia z transportami więźniów do Oświęcimia. W XXI wieku rak jest tak powszechny, że nie potrzeba konfliktów zbrojnych, żeby ludzie się bali i masowo umierali. Dziś wydaje mi się zabawne, że jedną z pierwszych myśli, które przyszły mi do głowy, kiedy okazało się, że czeka mnie bolesne rozstanie i rozwód było: a co będzie, jeśli kiedyś na starość zachoruję na raka i zostanę z tym sama? Nie trzeba było czekać tak długo, odpowiedź od losu przyszła błyskawicznie.
Po tym, co przeżyłam w czasie choroby mamy, wiedziałam że najlepszym, co mogę w tej sytuacji zrobić, jest jak najszybsza wizyta w Centrum Onkologii, które jest może przytłaczające, ale zajmuje się tematem kompleksowo. Moja mama najpierw trafiła na oddział onkologiczny szpitala powiatowego, gdzie usłyszała, że sytuacja jest tak beznadziejna, że zostały jej trzy miesiące życia. Dzięki swojej własnej woli walki, chęci życia i leczeniu w centrum, z trzech miesięcy zrobiło się dziesięć lat. Trafiła na leczenie zbyt późno i miała już sporo przerzutów, bo była jedną z tych niezliczonych kobiet, które boją się badać, albo oszukują same siebie i innych, że nic im nie jest, że to minie. Moja mama nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat kiedy zaczęła leczenie. Myślimy, że to przecież nie jest jeszcze wiek, kiedy można zachorować, jeszcze za wcześnie na badania profilaktyczne…
Stanęłam więc w kolejce do przychodni Centrum Onkologii i spędziłam tam kilka godzin zanim w ogóle znalazłam się przy okienku (cierpliwość jest cnotą bardzo przydatną w tym leczeniu). Nie miałam żadnych znajomości, nie miałam swojego lekarza, nie byłam wcześniej na żadnej prywatnej wizycie u onkologa. Można powiedzieć, że weszłam z ulicy. Miałam w ręce tylko i wyłącznie wynik badań z Luxmedu z zaleceniem pilnej wizyty na oddziale onkologicznym, z którym nie chcieli mnie przyjąć, mówiąc że muszę mieć skierowanie od lekarza NFZ. Widać byłam bardzo przekonująca, bo stanęło na tym, że kiedyś je doniosę. Nie doniosłam do dziś.
Bardzo szybko okazało się, że niezwykle przyda mi się w tym leczeniu moje doświadczenie z pracy w korporacji i zrozumienie jak funkcjonuje system, w którym każdy odpowiedzialny jest za wycinek wielkiego, skomplikowanego procesu. Każdy pacjent marzy o tym, że stawi się w klinice i tam już ktoś się nim zajmie, zaopiekuje od A do Z. Że będzie jakiś jeden lekarz, który weźmie odpowiedzialność za jego leczenie, poprowadzi krok po kroku, wszystkiego dopilnuje. Nic bardziej mylnego. Oczywiście można chodzić sobie prywatnie, mieć swojego lekarza, który będzie trochę uważniej nas traktował. Prawda jest jednak taka, że jest tam straszny kocioł, liczba chorych przekracza wyobrażenia, lekarze i cały personel mają tak nieprawdopodobną ilość pracy, że jak pacjent sam się o siebie nie zatroszczy, to nic z tego nie będzie. To była moja pierwsza mocna lekcja – muszę zadbać o siebie i swoje leczenie sama.
System i proces mają to do siebie, że kolejne kroki są precyzyjnie rozpisane i każdy wie, co ma robić. Wszystko świetnie działa, dopóki proces przebiega zgodnie z wytycznymi. Gorzej, kiedy gdzieś się zatnie. W krakowskim centrum funkcjonuje coś, co nazywa się BREAST UNIT (https://www.su.krakow.pl/breast-unit/o-nas). Dowiedziałam się o jego istnieniu, kiedy okazało się, że proces w moim przypadku nie przebiega zgodnie z wytycznymi. Zrobiono mi trochę badań i wypisano skierowania na następne, miesiąc później. Coś mi tu nie pasowało, bo dostawałam sprzeczne komunikaty. Z jednej strony słyszałam, że źle to wygląda i trzeba szybko działać, z drugiej wyluzowana rejestratorka, której zbyt długie paznokcie na długo wryły mi się w pamięć, wypisywała mi odległy termin biopsji. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce – w końcu chodziło o moje zdrowie i życie. Złapałam na korytarzu lekarkę, której nigdy wcześniej nie widziałam, powiedziałam wszystko, czego udało mi się dowiedzieć i podzieliłam się moimi odczuciami, że coś tu jest nie tak. Ona spojrzała w moją dokumentację i powiedziała tylko „Pani powinna trafić na Breast Unit. Proszę poczekać piętnaście minut”. Wróciła pól godziny później z informacją, gdzie mam się udać i tak jak stałam, z miejsca, z korytarza trafiłam na biopsję i wszystkie pozostałe badania. A z badań bardzo szybko wyszło, że to rak i to w najwyższym stopniu złośliwości. Dostałam więc skierowanie na operację za dwa miesiące i informację, że po niej dostanę cały pakiet leczenia (chemioterapię, radioterapię i hormonoterapię).
Brzmiało to dość przerażająco, ale byłam już tak zmęczona tym wszystkim, co działo się wtedy w moim życiu, że było mi właściwie wszystko jedno. W tym samym czasie musiałam podejmować decyzje związane z rozwodem i tym, gdzie będę mieszkać oraz nauczyć się dysponować gwałtownie ograniczonym budżetem w mocno niestandardowej sytuacji. Nie myślałam za dużo, po prostu robiłam po kolei to, co musiałam i to, co mi kazano, starając się jakoś przetrwać z dnia na dzień. Czytając wtedy jedną z książek Reginy Brett (nie pamiętam którą, bo w czasie choroby przeczytałam prawie wszystkie) znalazłam sposób na przetrwanie sytuacji beznadziejnej: Samochód, który porusza się nocą może przejechać setki, nawet tysiące kilometrów w ciemności. Nie potrzebuje znać całej trasy, nie potrzebuje widzieć nic więcej niż tylko ten niewielki odcinek drogi przed sobą, który oświetlają reflektory. W ciemności wystarczy konsekwentnie poruszać się do przodu. Minimalnie, na tyle ile się da.
Nie miało sensu załamywanie rąk nad przeszłością, której i tak nie mogłam już zmienić i myślenie z przerażeniem o tym, jaka czeka mnie przyszłość. Skupiłam się na tu i teraz, na tym, żeby jak najlepiej przeżyć każdy kolejny dzień. A kiedy było tak źle, że chciałam się poddać, patrzyłam na karteczkę z napisem „TO MINIE”, którą powiesiłam sobie w kuchni, na okapie. Wszystko mija…